Pieszo po Manili
Manila to stolica Filipin i jedno z największych miast w Azji, z populacją liczącą ponad 12 milionów mieszkańców. Miasto zostało założone w 1571 roku przez hiszpańskiego konkwistadora Miguela Lópeza de Legazpi. W Manili znajduje się najstarszy chiński dzielnica Chinatown w Azji, założony w 1594 roku. Miasto posiada kilka ważnych zabytków, takich jak Katedra św. Augustyna z XVI wieku, Kościół św. Sebastiana z 1621 roku, a także Fort Santiago z XVI wieku. W Manili znajduje się również kilka muzeów, w tym Muzeum Narodowe Filipin i Muzeum Sztuki Ayala. To tylko nieliczne atrakcje tej ogromnej aglomeracji
Zostajemy w Manili jedynie półtora dnia, więc niestety nie zobaczymy wszystkiego. Musimy coś wybrać i decydujemy się odwiedzić Stare Miasto Intramuros - starą część miasta, która zachowała się z czasów kolonialnych. Można tu zobaczyć mury obronne, fortecę Santiago i Katedrę św. Augustyna.
Odwiedzimy też Park Rizal - największy park w Manili, z fontannami, kanałami i ogrodami. W parku znajdują się także różne historyczne pomniki i statuy, w tym pomnik Jose Rizala.
Ekscesy dnia wczorajszego wymusiły na nas potrzebę kilku dodatkowych godzin wypoczynku. Zwlekliśmy się z łóżek dopiero po 10 żeby zjeść lekkie hotelowe śniadanie. Dziś w planie mamy zwiedzanie starego miasta. Hotel wybraliśmy tak, żeby do okolicznych atrakcji można było dojść spacerkiem. Przyda się trochę ruchu, żeby wypocić resztki rumu.
Robimy sobie jeszcze małą przerwę na leżakowanie i koniec końców, o 13:00 jesteśmy gotowi do wyjścia.
Mieszkamy na 7 piętrze. Widok z przyciemnionych okien jest trochę ograniczony. Widzimy tylko sąsiedni wieżowiec i ulicę pomiędzy nami. Pomiędzy ulicami znajduje się mały pasaż otoczony zielenią drzew, w cieniu których znajduje się boisko do koszykówki i betonowy placyk do innych aktywności.
O której by nie wyjrzeć przez okno, na boisku zawsze ktoś gra. Grali wczoraj o pierwszej w nocy, grali też dziś o 6 rano. Biegają za piłką także w tym momencie. Natomiast na placu obok, o 6 odbywał się aerobik. Leciała ładna rytmiczna muza i kilkadziesiąt osób ćwiczyło naśladując rytmiczne ruchy instruktora. Teraz też widzę, że jakieś grupki młodzieży ćwiczą wymyślne układy taneczne. To miasto nie zasypia nigdy. I chyba nie musi. W końcu w nocy jest przecież najmilsza temperatura, bo ok 25 stopni.
Pakujemy podręczne plecaki i zjeżdżamy windą do holu. Po drodze mijamy kilkanaście osób obsługi, i każdy z nich wita nas z uśmiechem. Good morning M’am, Good morning Sir - mówią śpiewnym głosem - tak jakby cieszyli się z naszego pobytu tutaj.
Wychodzimy na zewnątrz i od razu uderza w nas gorąc. Dziś ma być ponad 36 stopni. Opuszczanie klimatyzowanych pomieszczeń i zmiana temperatury o ok 15 stopni oraz duża wilgotność zawsze są mocno odczuwalne. Organizm jednak natychmiast się przyzwyczaja i już po chwili czujemy się komfortowo. Trzeba tylko pilnować, żeby jak najczęściej iść w cieniu budynków lub drzew.
Dosłownie 100 metrów od nas znajduje się park, którego część zwiedziliśmy wczoraj. Aby się tam dostać, musimy ostrożnie przemknąć przez duże skrzyżowanie. Ruch jest spory, więc oczy trzeba mieć dookoła głowy. Po drodze mijamy sklep rowerowy. Na chodniku zawsze siedzi starszy pan i naprawia rowery. Nie jakieś gratki. To często porządny sprzęt MTB. Widzi nas i z uśmiechem proponuje wynajem. Grzecznie dziękujemy. Kojarzy nas, bo wczoraj przechodziliśmy koło jego sklepu ze cztery razy.
Idziemy do parku, bo mamy zamiar wygrawerować nasze bambusowe słomki. Odnajdujemy stoisko i przekazujemy obsłudze bambusowe patyczki. Wyjaśniamy, co mają na nich napisać. Robimy próbę na jednym z nich. Wychodzi ładnie, więc ustalamy cenę i zlecamy masową produkcję wydrukowania napisów na pozostałych 30 słomkach.
Idziemy dalej zwiedzać. Park jest ogromny, i nie wszystko jeszcze w nim widzieliśmy. Wczoraj w internecie wyszukaliśmy informację, że w jednej z jego części znajduje się duża trójwymiarowa mapa Filipin. Chcemy ją zobaczyć. Sprawdzamy na mapach.cz położenie atrakcji i wyruszamy. Po drodze mijamy siedzących w cieniu drzew i wylegujących się na kocach Filipińczyków. Jest niedziela, więc całe rodziny wybrały się dziś na piknik. Jako, że rodziny filipińskie są wielodzietne, to dzieci hasa tu kilka razy więcej niż dorosłych. To prawdziwie rodzinne spotkania. To też idealny moment na zdjęcia portretowe. Filipińczycy nie mają problemu z pozowaniem. `Wręcz uwielbiają być w centrum uwagi. Chodzę więc i pstrykam ile się da. Po chwili dochodzimy do drugiej części parku. Jest oddzielona od pierwszej szeroką kilkupasmową jezdnią. Niestety już stąd widzimy, że teren jest ogrodzony i zamknięty. Trwa remont. Szkoda, bo bardzo chciałem te mapę 3D zobaczyć, Byłyby super przeloty dronem nad mini Filipinami.
Kolejnym punktem naszego programu odkrywania Manili, jest stare miasto. Stoimy przy drodze i z mapy wychodzi, że musimy iść w lewo. Czas, który poświęcamy na przejrzenie map, skrzętnie wykorzystują samozwańczy tour operatorzy. Właściciele trójkołowców, zaopatrzeni w zalaminowane kartki będące ich ofertą turystyczną, otaczają nas jak wilki swoją ofiarę i rozpoczynają atak. Sir! - Zapraszają - Super oferta i tania. Z nieba leje się żar, a my jesteśmy po męczącej nocy. Mamy więc chwilę zawahania, czy nie pójść na łatwiznę. Wilki natychmiast poczuły krew i zacieśniły krąg, podsuwając pod nasze nosy swoje oferty turystyczne. Aleksandra bierze do ręki zalaminowaną kartkę, a z ust tour operatora płynie miód i mleko… Tanio, wygodnie, zobaczycie wszystko, zdjęcia, profesjonalna obsługa… zachwalania nie ma końca.
Zapraszam do mojego Lamborgini - tour operator gestem wskazuje swój rozklekotany pojazd - Będziecie zadowoleni!. Aleksandra błagalnym wzrokiem patrzy na mnie i pyta - To co? Może jednak? Zobacz! Drogo nie chcą - tylko 350 peso. Biorę do ręki kartkę i czytam. Jest zapisana z dwóch stron. Z jednej są wyblakłe zdjęcia atrakcji starego miasta, a z drugiej informacja biznesowa:
EACH PERSON 350 PESO FOR EACH 30 MIN.
A to spryciarze… Niby 350 peso za osobę, niby tanio, pan zarzeka się, że będzie się zatrzymywał przy każdej atrakcji, a jest ich w ofercie 8 i czekał na nas tyle czasu ile będziemy chcieli.
Pewnie że będzie czekał. Szybko w głowie policzyłem, i wychodzi nam, że za wycieczkę będziemy mu musieli zapłacić mniej więcej ok 3 000 peso, czyli 250 zł. Nie dziwię się wcale, że będzie czekał ile chcemy, bo ma przecież ofertę ustawioną czasowo. 350 peso za każde 30 min. Nieźli biznesmeni. Dziękujemy bardzo, ale wolimy się przespacerować. W końcu to tylko cztero kilometrowy spacer (wyszło sześć). Damy radę. Odchodzimy, ale jeden twardziel nie odpuszcza, Jedzie za nami i ciśnie. Zrobię wam discount, pojadę za jedyne 1000 peso rzuca na stół super ofertę. Nie zatrzymując się - grzecznie odmawiamy. Myśli chwilkę i z ociąganiem rzuca - 800 peso!!! Last price!!! Jakby nie było, to już tylko 70 zł, więc cena bardziej akceptowalna. Natomiast w nas już wstąpił duch pieszego wędrowca, odmawiamy i w końcu tour operator poddaje się. Zawraca i jedzie wypatrywać kolejnej białej ofiary.
Mijamy dwa duże skrzyżowania i już naszym oczom ukazuje się gruby ciemny mur. To granica starego miasta. Jest położone w obrębie murów starej twierdzy. Ale jeszcze przed samym murem spotyka nas niespodzianka. Ktoś zbudował tu pole golfowe. Na zielonym pagórkowatym terenie przylegającym do murów stoi kilkanaście osób i kilka wózków golfowych. Ewidentne fanatycy golfa. Co zabawne, w tym miejscu pole dzieli na pół droga którą właśnie idziemy. Kreuje to konieczność stworzenia stanowiska pracy czyli ochroniarza, który zatrzymuje ruch, gdy golfiści przenoszą się na drugą część pola. Przechodzimy przez jednię i otwartą bramą wchodźmy na pole golfowe, aby zrobić zdjęcia. Zaraz przy nas jest miejsce wybijania piłek. Nagle widzimy biegnącego w naszym kierunku pana ochroniarza. Woła, żebyśmy natychmiast opuścili pole golfowe i stanęli za płotem. Trochę nas zdziwiło, to stanowcze podejście, bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby nas ktoś gdzieś wyprosił podczas całego naszego pobytu tutaj. Po chwili jednak wszystko się wyjaśniło, gdy tylko usłyszeliśmy nad głowami świst przelatujących piłeczek. Pan po prostu zadbał o nasze bezpieczeństwo. Wcześniej staliśmy na linii wybijania piłek. Kręcimy więc wyczyny lokalnych golfistów, a ci przechodząc obok nas machają i uśmiechają się na powitanie. No miły ten naród filipiński niesamowicie.
Przed nami wyrasta brama wejściowa do miasta. Aleksandra wypatruje jednak dodatkowe wejście z lewej strony. Wchodzimy i zwiedzamy teren. Mury w kolorze starego betonu są bardzo szerokie. Można na nie wejść. Rozpościera się z nich widok na pobliskie pole golfowe, oraz stojące w oddali wieżowce. Te otaczają stare miasto z każdej strony. Teren jest ocieniony starymi drzewami, wyrastającymi prosto z murów. Kawałek dalej widzimy budynek do którego można wejść. Niestety to tylko kilka pustych kamiennych sal, oddzielonych grubymi drewnianymi drzwiami z małym zakratowanym okienkiem po środku. Szybko zaglądamy do każdej sali. Nie odnajdując tu nic ciekawego wychodzimy z powrotem na ulicę. Mijamy mury i już jesteśmy wewnątrz starego miasta. Świat jakby się zmienił. Otaczają nas niskie budynki w stylu kolonialnym. Proste, niezbyt szerokie uliczki tworzą jakby kratownice. Wędrujemy nimi przyglądając się architekturze. Ciężko zrobić ładne zdjęcia, gdyż wszędzie przy budynkach nad drogą lecą kilometry czarnych elektrycznych i telekomunikacyjnych kabli. Ma to też swój klimat.
Aleksandra uwielbia zwiedzać wszelkiego rodzaju podwórka, więc teraz widząc otwartą bramę, nie może się opanować i wchodzi do środka. Okazuje się, że ładny zacieniony zielenią teren należy do stojącej obok dużej galerii artystycznej, będącej jednocześnie sklepem z pamiątkami. Wchodzimy do środka i przez dobre 20 minut oglądamy cudeńka z drewna. Jest tu sporo ładnych nikomu nie potrzebnych gadżetów, którymi można dekorować wnętrza. Od bambusowych łóżek i kanap, po drewniane krokodylki i łyżki do sosów. Patrzymy, podziwiamy i w końcu wychodzimy. Idąc w głąb miasta, skręcamy raz w prawo, raz w lewo, zagłębiając się w coraz mniej zadbane tereny.
Robi się biednie. Przystajemy na jednym ze skrzyżowań, żeby podpatrzeć, choćby przez chwilę, toczące się życie. Patrz - mówi Aleksandra i wskazuje na rogowy budynek skrzyżowania. Niesamowite. Niski, dwupiętrowy budynek wygląda jakby go rozsadzało od wewnątrz. Tak jakby napęczniał od ilości zamieszkujących go ludzi. Nie da się tego opisać, to trzeba zobaczyć. Nie inaczej jest na samym skrzyżowaniu. Przy jednym z rogowych budynków na chodniku siedzi gromadka dzieciaków i grają w nieznana nam grą, żywo gestykulując, obok starsza pani zamiata liście bambusową miotłą. Kawałek dalej wyleguje się dwóch wesoło rozmawiających ze sobą panów. Po przeciwnej stronie, dwóch chłopców naprawia rower. Na samym rogu skrzyżowania, w otwartym zaułku, fryzjer na świeżym powietrzu strzyże chłopaka. Naprzeciwko w sklepiku na głównej ladzie obok ciastek śpi smacznie kot, kawałek dalej bawi się na ulicy dwóch chłopców, a inny zamiata chodnik. W tym czasie wokoło przechodzą dziesiątki ludzi. Tu się toczy prawdziwe życie. I nikt nie jest zblazowany, czy smutny. Pełno tu radości i energii.
Wyciągam telefon i robię zdjęcia. To nie tak, że każdy Filipińczyk lubi być fotografowany. Z reguły, gdy wyciągasz aparat i próbujesz zrobić fotkę, model, jak tylko cię zauważy, natychmiast wybucha śmiechem i zaczyna pozować. Część, która nie przyuważy, że jest fotografowana wypada najlepiej. To są najbardziej naturalne zdjęcia. Jest też malutka grupa, tych którzy nie chcą być fotografowani. Wtedy po prostu wyciągają rękę i zasłaniają twarz. Tak jak pan na zdjęciu z kotem wśród ciastek. Zasłonił twarz i … Zniknął. Nie ma go na zdjęciu - tak chyba sobie myśli.
Moglibyśmy siedzieć tu godzinami. Niestety czas nas goni - musimy iść dalej.
Jedną z atrakcji starego miasta są kościoły. Jest ich tu kilka. Gdy zbliżamy się do dużej katedry zauważmy zbiegowisko. Przy głównym wejściu chodzą pięknie ubrani ludzie, a na podjeździe stoi biały Chrysler. Na placu po drugiej stronie ulicy kłębi się tłum gapiów. To chyba ślub. Przy aucie kręci się kilku fotografów i kamerzystów. Wokoło nerwowo biega pani z mikroportem w uchu. Zaczyna się. Kamerzyści nieruchomieją i zaczynają uwieczniać wyjście panny młodej z auta. najpierw ukazuje się rąbek sukni, potem w całej okazałości panna. Wygląda pięknie. Zostaje poprowadzona na schody przed wejściem do kościoła i tam ustawiana do zdjęć i filmu. Wyraźnie brakuje nam w tym romantyzmu. Wszystko jest ustawką pod film, który ma wypaść perfekcyjnie. W końcu ślub zaczyna się. Panna młoda powoli rusza i znika w kościele. My idziemy dalej.
Mijamy przykościelny plac i kierujemy się prosto do kolejnej atrakcji. Wejście do fortu jest płatne, więc kupujemy bilety po 75 peso i wchodzimy na teren ogrodzonego parku. Cały fort znajduje się na samej końcówce terenu starego miasta. Z jednej strony otacza go kanał portowy, a z drugiej pole golfowe. W oddali widać wieżowce i port morski.
W parku spotykamy grupkę młodzieży jadących na dziwnych rowerach. Tak, to kolejna atrakcja Manili. Można tu wypożyczyć i zwiedzać miasto jeżdżąc na rowerach z bambusa. Oczywiście nie wszystko w nim jest bambusowe. Głównie chodzi o ramę. Wygląda to nietypowo.
Rozpoczynamy zwiedzanie fortu, który jest otoczony murami. Po środku znajduje się zielony plac ze ścieżkami i stojącym po środku pomnikiem. Do murów przyklejone są budynki. Jedne odnowione, inne w ruinie. Każda atrakcja jest tu oznakowana i opisana. Można je zwiedzać w dowolnej kolejności. Znajdziemy tu podziemia, muzeum makiet znanych budynków starego miasta wykonanych z kloców lego, można pospacerować po murach. Można fort zwiedzać z przewodnikiem, który tak jak obsługa fortu chodzi przebrany w stroje z epoki. Chodzimy i oglądamy, co się tylko da. Niestety zbliża się godzina 16-ta więc czas wracać. Mamy już w nogach ponad 6 km spaceru, co w takim upale potrafi zmęczyć.
Kierujemy się do parku, gdzie musimy odebrać nasze bambusy. Po ok 30 minutowym spacerze, docieramy do parku. teraz jest tu wręcz tłok. Ludzie piknikują praktycznie wszędzie. Siedzą, jedzą, śpiewają i grają. Wokoło biegają setki dzieci. Docieramy spoceni do naszych producentów napisów. Ci niestety z żalem pokazują, że na zielonych bambusach nie da się wygrawerować ładnie liter. No cóż będziemy musieli to jakoś inaczej rozwiązać. Mamy więc grawer tylko na kilku białych słomkach. Żegnamy się i wracamy do hotelu. Po drodze kupujemy jeszcze kilka upominków dla naszych przyjaciół i w hotelu padamy na nosy. Jesteśmy porządnie zmęczeni, a jutro pobudka o 2:30. Z samego rana mamy wylot do domu. :(.