Jedziemy do MoalBoal - raju dla nurków
Wstajemy po szóstej, bo o 7:00 mamy już być na dworcu. Jemy śniadanko, bierzemy orzeźwiający prysznic, pakujemy w plecaki rozrzucone w nieładzie po pokoju gratki i biegniemy na busa.
Już przy wejściu na dworzec uśmiechnięty lokales podpytuje dokąd jedziemy. Na informację, że do MoalBoal szybko prowadzi nas do odpowiedniego busika. Kierowca widząc nasze plecaki od razu idzie do bagażnika, otwiera go i zaraz zrezygnowany zamyka widząc, że się tam nie zmieszczą. Zaprasza nas do środka busa, gdzie na malutkich siedzeniach mamy się usadowić na dodatek z plecakami. Już wiemy, że lekko nie będzie.
Siadamy w pierwszym rzędzie. Są ich w busie 4. Z tyłu siedzi dziewczyna w masce - tak! Sporo ludzi ciągle nosi tu maski. Oczywiście uśmiecha się do nas, co widać po oczach :). Podpytujemy ją, o której będzie wyjazd i ile będziemy jechać. Okazuje się że wraca do domu i wg niej wyjedziemy pewnie za około 30 min, A trasa potrwa około trzech godzin. Potwierdza to informacje zdobyte wcześniej. Pytamy ile osób będzie siadało w rzędzie. Okazuje się, że po cztery. Robimy duże oczy. W busa mniejszego od naszego Opla vivaro mają zamiar upchnąć 18 osób. Plus dwa nasze plecaki, wielkości dorosłego Filipińczyka każdy.
Delikatnie podpytujemy, czy możemy wykupić dwa dodatkowe miejsca. Okazuje się, że tak. Dopłacamy ekstra 30 zł i możemy siedzieć jak król i królowa, garbiąc się i wciskając w malutkie siedzonka, ale za to sami z plecakami w jednym rzędzie.
Busik napełnił się dość szybko i zgodnie z przewidywaniami wyjechaliśmy o 7:40. Podróż spędzamy wpatrzeni w okna. Trzęsąc się na dziurawych drogach, trąbiąc od czasu do czasu na innych uczestników ruchu i mijając ciągnące się wzdłuż drogi skromne i biedne zabudowania, dotarliśmy do MoalBoal.
Wysiadamy w centrum. Z nieba bije żar. Uderzenie gorąca jest tym bardziej gwałtowne, że w busie chłodziła nas klimatyzacja. Od razu otacza nas gromada uśmiechniętych lokalesów i proponuje podwózkę do hotelu. Jako że plan mamy trochę inny, a mianowicie chcemy wypożyczyć motorki i sami dojechać do oddalonego od centrum o około 3 km noclegu, to zdecydowanie odmawiamy pomocy. Mówimy że dziękujemy, ale najpierw chcemy się rozejrzeć po mieście. Większość po takim tłumaczeniu odpuszcza. Niestety jeden nie. Twardo za nami łazi i co chwila pyta w czym może pomóc. Mówimy, że szukamy motorków do wypożyczenia, a on na to że ma paru znajomych i zaraz nam załatwi. My też się nie poddajemy i mówimy, że sami ogarniemy temat.
Aleksandra wyszukuje na necie najbliższą dobrze ocenianą wypożyczalnię i tam się udajemy. Oczywiście we trójkę, bo nasz nowy przyjaciel nie odpuszcza. Jak tylko zobaczył, gdzie trafiliśmy, to natychmiast nas informuje, że to jego kolega i zaraz nam załatwi motorki. Zawołał gościa i coś mu tam wyświergotał po filipińsku. Sądzę, że spryciarz wciskał kit, jak to przyprowadził mu klientów i zarządał swojej doli.
Okazał się, że Pan ma na miejscu tylko jedną sztukę. Drugi skuter wróci około 11:00 czasu filipińskiego. Czyli może o 11:00 a może o 14:00 - tak tu właśnie płynie czas - zupełnie nie liniowo. Wymieniliśmy się telefonami i poprosiliśmy o SMS-a, gdy pojawi się drugi motor. Wolną chwilę postanowiliśmy przeznaczyć na ulubioną czynność, szczególnie Aleksandry, czyli jedzenie. Wracamy więc do centrum. We trójkę oczywiście. Nasz nowy towarzysz podpytuje, czy nie chcemy może jednak zajrzeć do innej wypożyczalni.
W końcu zgadzamy się. Każe nam czekać i za chwilę pojawia się trójkołowym bolidem. Pakujemy plecaki na furę, wskakujemy i jedziemy do wypożyczalni. Tu jednak także nie ma sprzętu. Po krótkiej dyskusji decydujemy, że zawiezie nas do hotelu. Po motorki wrócimy później. Mieszkać będziemy nad samym morzem w turystycznym miejscu nurkowym. Po drodze zatrzymujemy się na Check Poincie i musimy uiścić lokalną opłatę turystyczną - 30 peso od osoby. Jedziemy dalej betonową wyboistą drogą. Po chwili nasz towarzysz zwalnia i wjeżdża na czyjąś posesję. Stoi tu kilka zdezelowanych motorków.
Tu możecie od mojego znajomego także wypożyczyć sprzęt - informuje. Tanio!!! - Zaznacza. Oglądamy motorki. To maleństwa dotknięte już zębem czasu. Żona właściciela wybiera nam największe. Przymierzamy się i sprawdzamy czy są sprawne. Niestety w jednym nie działają światła, drugiego nie potrafimy odpalić. Bierzemy następne. Te już jakoś pyrkają. Podpisujemy prostą umowę, gdzie głównym punktem były informacje o karach za jazdę bez dokumentów oraz kasku. ( 3000 peso za brak dokumentów i 1500 peso za brak kasku).
Za dwa motorki na dwa dni płacimy w sumie 1200 peso czyli ok 25 z/dobę - nie jest źle.
W zastaw zostawiamy dowód osobisty i jesteśmy gotowi na dalszą przygodę. Ostatnie 1000m do hotelu jedziemy na motorkach, a nasze plecaki, jak gwiazdy pędzą za nami w trójkołowcu. Droga jest bardzo wyboista i wąska. Tu już mijamy sporo białych turystów. W którymś momencie droga skręca w lewo. Teraz biegnie wzdłuż brzegu morza., od którego dzieli ją ciąg budynków. W jednym z nich znajduje się recepcja naszego hotelu o nazwie Marina Village.
Przy recepcji odbieramy plecaki z trójkołowca i żegnamy się z naszym nowym kolegą. Wypłacamy mu 300 peso za fatygę - w końcu spędził z nami prawie pół dnia.
Szybkie zameldowanie i zostajemy zaprowadzeni do naszego domku, który oddalony jest od recepcji o około 50 metrów. Warunki okazują się przyzwoite - Teren ogrodzony, sporo zieleni, a w środku czysto, klima, nawet lodówka. No i 30 m do plaży.
Plaża to może za mocne słowo. To trochę piasku i kamieni. Równolegle do plaży ciągnie się wąska wyboista droga, wzdłuż której stoją hoteliki, są wypożyczalnie sprzętu nurkowego, restauracje i ruiny budynków - może po tajfunach.
Wszystko jest tu w stylu filipińskim czyli niskie, zaniedbane, zbudowane z desek, blachy, cegieł i betonu. Wszędzie bałagan. No i czasem jest przerwa pomiędzy budynkami, którą można zejść na mini plaże.
A w wodzie? Woda jest delikatnie pofalowana i ma dwa kolory - jasno niebieski i ciemny granat. Jasnoniebieski ciągnie się od brzegu na około 20 m - tu mamy od 1 do 2 metrów głębokości, a potem zaczyna się ciemny kolor - czyli ponad 50 m głębia. To miejsce jest jednak magiczne. W wodzie widać dziesiątki nurkujących osób. Jedni snoorkują, inni nurkują w pełnym rynsztunku. Dla ułatwienia nurkujących, 20 metrów od brzegu cumuje kilka dużych łodzi, oczywiście w klimacie filipńskim, których nurkujące osoby mogą się przytrzymać, aby odpocząć.
Trochę zaintrygowani wracamy do domu po maski. Aleksandra nie bardzo ma ochotę na nurkowanie, pomna swoich wcześniejszych doświadczeń z soczewkami i słoną wodą, jednak decyduje się. Po zanurzeniu głowy nawet na te 20 cm już wiemy czemu tu tyle osób nurkuje. Magiczny podwodny świat przywitał nas ogromną ilością kolorowego życia. Ryby, rybki, i inne stworzenia pływają wśród koralowców. No i oczywiście miejscowy hit, czyli ławice sardynek. Błyskająca, zmieniająca kształty kula ryb otacza nurka, jest prawie na dotknięcie dłoni, ale zawsze o centymetry przed nim. Wspaniałe uczucie. Aleksandra jest zachwycona. Ja zresztą też.
Po godzinie nurkowania mamy jednak dosyć. Woda wyciąga siły. Idziemy się przebrać i jedziemy do miasta coś zjeść.
Wsiadamy na motorki i ruszamy zwiedzać okolicę. Zatrzymujemy się już po chwili, widząc lokal serwujący jedzenie. Zamawiamy pyszną rybkę i potrawkę z kurczaka. Już z pełnymi brzuszkami wyruszamy dalej do miasta. Trafiamy tu na miejski targ. To miejsce, gdzie pod byle jak wyklepanym zadaszeniem miejscowi rybacy i rolnicy sprzedają swój urobek. Zapach owoców, ryb i wodorostów, miesza się z głosem naganiaczy i przekupek. Klimatu dopełniają, leżące, chude psy i skaczące małe dzieci.
Nagle ściemnia się i zaczyna ostro padać. Słowo ulewa nie oddaje tego, co się działo. Pompa tu bardziej pasuje. Uwięzieni pod zadaszeniem targu mamy czas, aby tu wszystko dokładnie obejrzeć. Nikt tu nie ma problemu z tym, że jest nagrywany lub fotografowany. Wręcz uśmiechają się i pozdrawiają. Jako, że nie mamy zamiaru całej nocy spędzić na targu, mimo deszczu wyruszamy w drogę powrotną. Jesteśmy przygotowani na taką ewentualność - Mamy swoje pałatki, które ubieramy i mimo deszczu, który już zelżał, rozpoczynamy podróż. Jedziemy po ciemku, bo jest już po 18:00. Jazda w nocy w deszczu po dziurawych wąskich drogach dostarcza nam sporych emocji. Nim dojechaliśmy przestało padać.
Przy głównej ulicy w miejscowości w której pomieszkujemy jest kilka barów i restauracji. Wybieramy jedyny tu budynek piętrowy. Wchodzimy na taras i u uśmiechniętej obsługi zamawiamy jedzonko. Z góry widać ładnie oświetloną ulicę i spacerujących po niej turystów. Na tarasie ustawionych jest kilka stolików. Siadamy przy jednym z nich. Od razu pojawia się przy nas obsługa i proponują grę planszową, którą zakupili specjalnie dla klientów. Z chęcią zgadzamy się pograć. Niestety nikt z obsługi nie ma pojęcia, jak się w nią gra. Opanowaliśmy
zasady sami i stoczyliśmy kilka wyrównanych pojedynków. Przyjemnie spędzamy ten wieczór, ale już czas się położyć. Zdecydowanie nie jesteśmy nocnymi markami. Dojeżdżamy do naszego domku, parkujemy pod drzwiami motorki i idziemy spać. Słychać potężne bębnienie w dach. Znowu się rozpadało.
Plaże MoalBoal na wyspie Cebu, to raj dla fanów snurkowania i nurkowania. Można tu, tuż przy brzegu spotkać ławice sardynek, żółwie i obserwować życie na rafie.