Liloan - czas na nowe miejsce
Wstajemy z samego rana. Dziś czeka nas podróż w nowe miejsce. Jemy szybkie śniadanie, po raz ostatni, podziwiając z tarasu restauracji skromne plaże MoalBoal. Pakujemy się i jedziemy oddać skuterki. Właściciel proponuje nam podwózkę do centrum. Oczywiście zgadzamy się. Podpytuje dokąd chcemy jechać i od razu zawozi nas w miejsce, skąd odjedzie autobus. Tu czeka już kilka osób. Żegnamy się z kierowcą, rzucamy plecaki na ziemię i zabieramy za podglądanie lokalnego życia. W pewnym momencie zalewa nas morze, ubranych w białe koszulki, dzieciaków. Prawdopodobnie idą do szkoły. Ale nie mamy pojęcia skąd.
Po chwili podjeżdża autobus. Przez drzwi wypada pan konduktor. Pytam czy jedzie do Liloan. Mówi że nie, ale niedaleko i bez pytania chwyta nasze plecaki i wrzuca do bagażnika. Nie pozostaje nam nic innego, jak wcisnąć się do zatłoczonego autobusu. Stojący z nami na przystanku turyści, widząc tłok w autobusie rezygnują. A my jak sardynki w puszce wyruszamy w dalszą podróż.
Od pana konduktora otrzymujemy bilet, który zostaje tajemniczo podziurkowany. Na pytane o cenę pan odpowiada: one one one. Wydedukowaliśmy że chodzi mu o 111 peso. Takie też jedynki wydziurkował na naszych biletach. Jedziemy w ścisku, pochylając się, bo sufit w autobusie jest dostosowany do tubylców będących raczej niskiego wzrostu. Jeden z siedzących panów na siłę próbował ustąpić mi miejsca. Trochę był zdegustowany, gdy posadziłem tam Aleksandrę. Na przystanku w Badian wysiadła większa grupa tubylców. Zwolniło się kilka miejsc, więc i ja mogłem usiąść.
Jechaliśmy klasycznym środkiem tutejszej lokomocji. Był to lekko zdezelowany autobus średniej wielkości, taki na ok 30 osób z niskim siedzeniami i otwartymi oknami, przez które wpadał chłodzący wietrzyk.
Droga wiodła przy samym morzu, więc mogliśmy podziwiać życie tutejszych rybaków. Obok skromnych zabudowań, na brzegu leżały typowe filipińskie dwu osobowe wąskie łodzie rybackie. W większości były wyposażone w małe silniczki i dwa boczne pałąki, zakończone bambusową, grubą tyczką, pozwalającą łódce zachować na morzu stabilność.
Dwie godziny podróży minęły nam szybko. Autobus zakończył trasę w Talisay. Do Liloan zostało nam około 5 km.
Docieranie w różne miejsca na Filipinach nie jest problemem. Jak tylko wysiedliśmy z autobusu, otoczyła nas grupka miejscowych właścicieli trójkołowców, proponując od razu swoje usługi. Wybraliśmy na chybił trafił jednego z nich. Wrzuciliśmy plecaki na dach jego pojazdu, nawet ich nie mocując, wcisnęliśmy się do środka i ruszyliśmy. Trójkołowce także nie są dostosowane do rozmiaru Europejczyków, więc jechaliśmy zgarbieni z przykurczem w nogach.
Pan wysadził nas przy samym hotelu Santander Pebble Beach Resort, skasował 300 peso i z uśmiechem życzył udanego pobytu. Była godzina 12:00. To niezły czas. Już jesteśmy w nowym miejscu, a mamy dopiero połowę dnia. Miła Pani w recepcji szybko przeprowadziła nas przez proces meldunkowy. Dowiedzieliśmy się, że mają tu 2 skutery, więc od razu je na jutro zarezerwowaliśmy. Kosztują 500 peso/osobę. Nasz pokój okazał się bardzo przyjemny. Duży, zacieniony, z tarasem i przede wszystkim czysty. Rzucamy plecaki i idziemy zwiedzać okolicę.
Zaraz przy ośrodku znajdujemy uroczą plażę. Zwiedzamy ją, robimy zdjęcia i kąpiemy się w morzu. Słonko pięknie przygrzewa. Tak właśnie wyglądają krajobrazy na zdjęciach pocztówek z wakacji. Nie jesteśmy z tych, co potrafią zbyt długo leżeć, więc zaczyna nas nosić.
Dobrym powodem, aby się ruszyć jest szukanie jedzonka. Ulica ciągnie się tu wzdłuż morza, a zaraz za ośrodkiem jest port promowy. Właśnie dlatego Aleksandra wybrała to miejsce, bo pojutrze wyruszamy stąd promem na wyspę Negros do miejscowości Sibulan, a z tamtąd do Dumaguete i promem na Bohol.
Sprawdzamy w porcie, o której odchodzą promy. Są co godzinę więc nie musimy się martwić. Problem kolejnego transportu mamy rozwiązany.
Idziemy dalej główną ulicą w poszukiwaniu jedzonka. Trafiamy na mały lokalny bar, gdzie można coś zjeść. Zamawiamy potrawy, a Aleksandra dodatkowo ogłasza swoją ochotę na piwo. Niestety okazało się, że Pani nie jest przygotowana na taką ewentualność. Natychmiast znajduje jednak rozwiązanie i sprintem pędzi do pobliskiego sklepu spełnić zachciankę wymagającego klienta. Przynosi litrową butlę piwska. Aleksandra robi duuuże oczy, ale postanawia sprostać zadaniu. Jednak nie daje rady nawet z moją pomocą. Postanawiamy zabrać butlę z resztą trunku do hotelu. Wysączymy ją później. Najedzeni wracamy do hotelu.
Chwilę odpoczywamy na naszym tarasie, kąpiemy się w basenie, czytamy książki. Aleksandra weszła do basenu celem schłodzenia i natychmiast z piskiem wyskoczyła. coś ją smyrnęło w stopę. To był koniec użytkowania basenu. Żadna siła nie zmusiła jej do ponownego wejścia do wody.
Zbliża się godzina 18:00 więc wyruszamy na kolejną rundkę po okolicy. Tym razem chcemy dojść do drugiego portu położonego w miejscowości Santander. Jest oddalony o około 2 km. Spacerujemy sobie drogą, przy której toczy się normalne życie. Lokalesi leżą na hamakach, siedzą na krzesłach, naprawiają motorki lub inne sprzęty, coś grillują.
Wszyscy jak jeden uśmiechają się do nas i pozdrawiają. W mówieniu hello przoduje jednak młodzież. Dzieciaki mijając nas, zawsze się radują, uśmiechają i wołają Hello!!! Lub Good morning Sir!!!
Dochodzimy do portu. Wokoło tętni życie, ludzie całymi rodzinami spacerują, siedzą w lokalnych garkuchniach i jedzą a dzieciaki grają w kosza. Betonowe boiska do kosza są na Filipinach wszędzie. I zawsze ktoś na nich gra. Tu zdecydowanie preferują koszykówkę, a nie piłkę nożną.
Siadamy w jednej z knajp i zamawiamy jedzenie. Generalnie w każdej z knajpek wygląda to podobnie. Na stole, jeden obok drugiego stoją stalowe pojemniki, z reguły 6 do 8, ze szklanymi przykrywkami przez które widać potrawy. Jest więc w czym wybierać. Zamawiana porcja jest zawsze odmierzania małym talerzykiem wielkości podstawki do filiżanki. Dostajesz tyle, ile się na niej zmieści. Dodatkowo możesz zamówić porcję czystego białego ryżu lub garlic rice czyli doprawionego czosnkiem. Ryż ugotowany w dużym garnku jest wybierany łyżką i upychany w kubku jak piasek w foremce. Następnie taką babkę stawia się na talerzu. Zwykły biały ryż jest przyrządzany bez przypraw, nawet soli, ale smakuje wyśmienicie. W sztućcach często brakuje noża, zawsze dostajemy tylko dużą łyżkę i widelec. To w zupełności wystarcza. Jedna potrawa kosztuje zwykle ok 50-80 peso. Do tego ryż za 10 peso, jakiś napój, więc standardowo za dwie osoby płacimy od 170 do 250 peso za posiłek. I w 95% jest to posiłek smaczny.
Dziś jemy w towarzystwie natarczywego białego kota, który ocieraniem i miałczeniem próbuje wymusić daninę. Szybko jednak zostaje spacyfikowany przez panią kelnerkę, pięknie podśpiewującą nowy przebój Miley Cyrus Flowers. Już nie niepokojeni, jemy i przyglądamy się harcującym na środku ulicy psom. Wszystkie wyglądają tak samo. To pewnie rodzina.
Kończymy wylizywać miski i powoli z pełnymi brzuszkami wracamy do hotelu. Jest piękny zachód słońca. Uwieczniamy go na zdjęciach. Zahaczamy jeszcze o miejscowy sklep, w którym wypatrujemy lokalny rum. Decydujemy się na małą małpkę, dokupujemy aromatyczne malutkie limonki zwane na Filipinach kalamansi i tak przygotowani idziemy spędzać wieczór na naszym tarasie.