Promowanie Liloan-Dumaguete-Tagbilaran-PangLao-BlueStar Resort
Dziś zmieniamy lokalizację, opuszczamy wyspę Cebu i płyniemy promem na wyspę Negros do miejscowości Sibulan. Z tamtąd musimy się dostać do oddalonego o 7 km Dumaguete, gdzie przesiadamy się na kolejny prom i płyniemy na wyspę Bohol, a tam wypożyczając skutery jedziemy na wyspę Panglao. Mimo wyglądającej na skomplikowaną podróż jesteśmy pewni, że pójdzie gładko. Filipińczycy mają transportowanie we krwi, więc nie powinno być kłopotów. I w sumie nie było. Nie poszło tak całkiem głądko, ale daliśmy radę.
Zacznijmy od początku. Wiemy, że promy odchodzą co godzinę, a do portu mamy z hotelu 150m więc nie ma spiny. Wstajemy około 7:00 i idziemy zjeść śniadanie, które nie odbiega od filipińskich standardów - jest ryż, jajko, smażona kiełbaski i kawa. Potem szybkie pakowanko i prysznic dla odświeżenia.
Spakowani i czyści idziemy na prom. Tu kupujemy dwa bilety i razem z kilkudziesięcioma osobami czekamy na prom. Już po chwili wszyscy ruszają do wyjścia. Wchodzimy na pomost, a Aleksandrze przypomina się, że chyba zostawiła pod łóżkiem czytaczkę.
Zdjęła plecak i sprintem pognała do hotelu. W życiu bym jej nie podejrzewał, o tak szybkie ruchy. Wprawiła mnie w osłupienie. Mrugnąłem dwa razy, kolejka do promu ledwo drgnęła, a moja żona była z powrotem. Zziajana i spocona, ale z czytaczką w dłoni.
Wsiadamy na prom i rozpoczynamy podróż. Jak w większości Filipińskich środków transportu, na promie jest pieruńsko zimno. Siedzimy więc porządnie opatuleni. Po 30 minutach przybijamy do kolejnej wyspy. Jesteśmy na Negros.
Prom przybija do dziwnej konstrukcji, a my z resztą podróżnych schodzimy po wąskim trapie na betonową keję. Tam dopada nas pan z tabliczką „Informacja Turystyczna”. Pyta skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Wszystko skrzętnie notuje. Pytamy, czy byli już tu jacyś Polacy. Mówi, że dziś jeszcze nie. Okazuje się, że robi badania statystyczne na zamówienie ministerstwa turystyki Filipin.
Żegnamy się i wychodzimy z portu do miasta. Teraz czeka nas ok 7 km przejazd do portu w Dumaguete, z którego odchodzą promy na wyspę Bohol. Od razu napada na nas grupa miejscowych właściciel trójkołowców. Każdy chce nas przewieźć. Cena to 300 peso. Uprzejmie każdemu dziękujemy powtarzając, że chcemy się najpierw rozejrzeć, a potem ewentualnie poszukamy transportu. Jeden oczywiście nie odpuszcza i łazi za nami krok w krok.
Spacerujemy chwilę, kupujemy na przydrożnym straganie wodę i decydujemy się na przejazd. Oczywiście dajemy szansę zarobić wytrwałemu właścicielowi trójkołowca. Ma na imię Bayron. Po drodze opowiada nam o swojej rodzinie i biznesie transportowym, który prowadzi całe życie. Ma 4 dzieci 3 synów i jedną córkę. Zna też jednego Polaka w Dumaguete. Jak powiada, sam go tu ściągnął. Podróż na pogawędkach mija nam szybko i nim się obejrzeliśmy jesteśmy przy wejściu do portu.
Żegnamy się i idziemy w kierunku pobliskich kas. Okazuje się, że sprzedają tu jedynie bilety promowe na wyspę Siguijor - często wybieraną przez turystów destynację. My płyniemy na Bohol. Stojący przy wejściu do portu ochroniarz tłumaczy nam, że powinnismy się cofnąć do głównej drogi i tam znajdziemy kasę z biletami na Bohol.
Wracamy i próbujemy wskazane miejsce odszukać. Ale idzie nam to dosyć słabo. Nic nie wygląda na kasy biletowe. Ponownie podpytujemy przypadkowego przechodnia. Tłumaczy nam, że kasy znajdują się przeciwko Lokalu Donat.
Ponownie przeszukujemy ulicę i w końcu w oko wpada nam malutkie okienko przy którym stoi kilka osób. Okazuje się, że to właściwe miejsce. Czekamy w kolejce i po chwili zdobywamy bilety. Kosztują 800 peso/osobę. Jest 11:30 Do promu mamy jeszcze 1,5 godziny.
Przeliczamy kasę i dochodzimy do wniosku, że warto będzie wymienić jeszcze trochę euro. Podpytujemy przechodzącą dziewczynę o kantory. Mówi, że znajdziemy je w centrum miasta do którego mamy około 1,5 km. Decydujemy się na spacer. Oczywiście w pełnym rynsztunku z plecakami na grzbiecie. Idziemy w upale powoli, ubrani w nasze bluzy z kapturami, które chronią od palącego słońca.
Mijamy kilka ulic przyglądając się sklepom i ludziom. Stwierdzamy zgodnie, że czujemy się tu prawie jak w domu. Niby Filipiny, ale jednak jakoś inaczej. Wszystko jest tu bardziej europejskie. Czysto, brak bałaganu, ładne sklepy, dobrze ubrani ludzie. Sporo białych osób. Szkoda, że nie mamy więcej czasu na zwiedzanie.
Odnajdujemy kantor, który jest w centrum handlowym. A trzeba Wam wiedzieć, że aby wejść tu do sklepu, trzeba najpierw spotkać się z ochroniarzem, który na wejściu każe Wam otworzyć torbę i specjalnym patyczkiem w niej grzebie czego szukając nie bardzo wiemy. My z dwoma plecakami stanowiliśmy dla Pana wyzwanie. Popatrzył na nas i się poddał. Weszliśmy bez grzebania w bagażach. Szybka wymiana i wracamy do portu.
Na wejściu do portu pokazujemy bilety. Dostajemy z przydziału pana w niebieskiej koszuli, który prowadzi nas do kasy, w trakcie wyjaśnia, że za jedyne 160 peso weźmie nasze bagaże i ogarnie ich transport, a my z lekkimi plecakami będziemy sobie siedzieć na promie. Zupełnie jak w samolocie.
W kasie do której nas zaprowadził okazaliśmy bilety. Tam wpisano nas do zeszytu i wydrukowano karty z numerami miejsc na promie. Potem skierowano nas do kolejnego okienka, gdzie musieliśmy wykupić opłatę pobytową w porcie - to kolejny koszt 30 peso na osobę.
W tym czasie niebieski Pan dźwigający nasze dwa duże plecaki gdzieś nam zniknął. Trochę nas to zaniepokoiło. Postanowiliśmy jednak kontynuować podróż łudząc się, że nasze plecaki robią to razem z nami. Weszliśmy do holu, gdzie przeszliśmy odprawę zupełnie jak na lotnisku. Nasze podręczne plecaki pojechały na prześwietlenie, a my przewędrowaliśmy przez bramkę. Odebrawszy plecaczki weszliśmy do dużej poczekalni podzielonej na sektory. Znaleźliśmy ten z nazwą naszego portu docelowego Tagbilaran i usiedliśmy. Duża hala byłą zapełniona turystami i tubylcami. Na ścianie wisiał spory telewizor na którym leciał film. Przy jednej ze ścian rozlokowanych było kilka sklepików z jedzeniem. Po chwili z głośników rozległ się głos zapraszający nas do wyjścia.
Wspólnie z setką innych podróżujących udaliśmy się na prom. Wchodząc na niego, zauważyliśmy leżące na rufie, wśród wielu innych bagaży, nasze plecaki. Ulżyło nam. Dotychczas podróż promem bardzo przypominała lot samolotem. Środek promu także nie rozczarował - było jak w samolocie. Rządki siedzeń i telewizor po środku. Dwugodzinna podróż minęła nam szybko. Nie kołysało. Ale mroziło nieźle. Wkrótce przybiliśmy i wysiedliśmy na kei. Poczekaliśmy aż obsługa - tu byli ubrani na żółto - wyniesie nasze plecaki. W pełnym rynsztunku skierowaliśmy się do wyjścia.
Zaraz przy bramie dopadł nas tubylec i zaczął wciskać skutery. Cena okazała się akceptowalna. Za 4000 peso wzięliśmy na 4 dni dwie ładne Yamahy. Zaleta tej transakcji jest taka, że wracając, dojedziemy nimi pod sam port. Pozostało nam jeszcze dokupić bilety powrotne na Cebu. Zostajemy tu 4 dni - do niedzieli. Szybko odnajdujemy punkt sprzedaży biletów.
Wszystko idzie bardzo zgrabnie. Ustawiamy sobie na mapie cel podróży - Blue Star Resort i wyruszamy. Po drodze za całe 450 peso tankujemy do pełna nasze maszyny. GPS pokazuje, że mamy do pokonania około 15 km. Mostem łączącym wyspy Bohol i Panglao dostajemy się na tę drugą.
Jadąc wąskimi drogami docieramy na miejsce. GPS poprowadził nas bezbłędnie. Nasz mały pomalowany na niebiesko resort znajduje się przy samej plaży. Właśnie zaczyna padać. Zdążyliśmy idealnie. Meldujemy się i dostajemy przytulny pokoik z tarasem. Jest godzina 16:30.
Rozpakowujemy się i wyruszamy w poszukiwaniu jedzenia. Zaskakuje nas brak przydrożnych garkuchni. W końcu natrafiamy na jedną. Zamawiamy po dwie Filipińskie porcje na każdego i pałaszujemy je ze smakiem. Kosztuje to nas 370 peso. Wracamy do hotelu z pełnymi brzuszkami. Jest ciemno i zbiera się na deszcz. Zasiadamy na tarasie, robimy drinki z rumem i nagle zaczyna padać. Kolejny dzień mamy za sobą.