Lagoons & Beaches
Dzisiejszy dzień ma być morski. Zamówiliśmy jedną z czterech dostępnych w El Nido wycieczek, a mianowicie A - Lagoons & Beaches. W trakcie 6 godzinnego rejsu, odwiedzimy 5 miejsc, w których będziemy plażować i snurkować. Wycieczkę wykupiliśmy bezpośrednio w naszym hotelu.
Wycieczka kosztuje 1200 peso czyli ok 100 zł/os. Biorąc pod uwagę, że w cenie jest podwózka na miejsce zbiórki, 6 godzinny rejs z przewodnikiem oraz obiad, cena wydaje się atrakcyjna.
O 8:30 podjeżdża po nas trójkołowiec i zabiera do miasta na miejsce zbiórki. Wysadza nas przy małej agencji turystycznej. Miła pani podsuwa nam mini krzesełka żebyśmy wygodnie mogli poczekać.
Na Filipinach czekanie, to część rytuału każdej czynności. Pytamy się czy możemy na 20 minut zniknąć w poszukiwaniu śniadania. Pani wyraża zgodę, więc szybko biegamy po uliczkach w poszukiwaniu lokalnej garkuchni. Jest. Zamawiamy 2 porcje mięska z ryżem. Dostaliśmy w gratisie jeszcze dwa rosołki. Pyszne jedzonko kosztowało 170 peso. Wracamy do naszego biura turystyki. Tu już stoi parę osób i namiętnie o czymś dyskutuje.
Okazuje się, że jeden z turystów był już na kilku wycieczkach i narzeka, że zamawiasz np. wycieczkę A, a oni zawożą cię na wycieczkę B. Gdy jedziesz pierwszy raz, to właściwie jest ci bez różnicy, ale jeśli tak jak on byłeś już na dwóch rodzajach wycieczek i chcesz koniecznie jechać na trzeci, a lokales, który ma wylane, wysyła cię znowu w miejsce gdzie byłeś, to się denerwujesz. Rozumiem tego pana doskonale. Zaczynamy dokładniej pilnować tematu.
My chcemy na A, a nie B,C lub D. Dostajemy od pani maski do nurkowania, bo nasze leżakują w moim plecaku gdzieś na lotnisku w Puerto Princesa. Po ok 30 minutach pojawia się nasz przewodnik. Zabiera nas na plażę, gdzie czeka już tłum innych chętnych na dzisiejszą wycieczkę. Okazuje się, że tylko my chcemy na A, a reszta naszej grupy wybrała B. Zostajemy więc rozdzieleni i wpisani na nową listę w jakimś podejrzanym notatniku. Mamy czekać. Po jakimś czasie chętnych na wycieczkę A przybywa. Pojawia się także nasz przewodnik i każe iść za sobą.
Wskazuje stojącą kilka metrów od brzegu łódź o nazwie KlaineKris 3 i mówi, że mamy się na nią pakować. Wchodzimy więc do wody sięgającej do piersi i po małej drabince wskrabujemy na pokład. Dobrze, że mamy ze sobą wodoodporne worki. Jest nas 16 osób. Łódź może pomieścić ok 30 więc nie jest ciasno. To typowa filipińska łódka, z bambusowymi pływakami stabilizacyjnym po obu stronach. Ubieramy kapoki i zostaje nam przedstawiona załoga. Płyną z nami sternik, kucharz i nasz przewodnik. Załoga podnosi kotwice, a sternik zgrabnie obraca łódź i manewrując pomiędzy innymi łodziami, wypływa.
Naszym pierwszym punktem docelowym jest plaża Seven Commando Beach. Płyniemy pomiędzy wyspami o wysokich skalistych brzegach. Morze delikatnie faluje, a ciepły wiatr delikatnie smaga nasze twarze. Po ok 30 minutach dopływamy do plaży. Stoi tu już kilkadziesiąt innych łodzi, a na plaży wylegują się dziesiątki turystów. Przewodnik robi nam małą odprawę tłumacząc, że mamy 40 minut na pobyt tutaj. Możemy się tu powylegiwać na piasku i posnurkować. Tak robimy. Biały drobny piasek i lazurowy kolor wody budują klimat tego miejsca. Psuje go jedynie tłum innych turystów. Niestety tak wygląda na Filipinach zwiedzanie znanych miejsc. Nurkujemy, opalamy się i wypoczywamy. Czas mija szybko więc za chwilę znowu jesteśmy na łodzi i płyniemy na kolejne miejsce.
To Shimizu Island - mała prywatna wyspa z śliczną plażą, na której niestety nie możemy wysiąść. Sternik rzuca kotwicę w zatoczce, a my skaczemy do przezroczystej wody i nurkujemy podziwiając piękne kolorowe ryby i rafę. Spędzamy tu kolejne wspaniałe 40 minut. Robimy zdjęcia i rozmawiamy z naszymi towarzyszami podróży. To Amerykanie, Kanadyjczycy i Filipińczycy. Jest wesoło. Amerykanie wypytują nas o sytuację na Ukrainie. Opowiadamy im jak jest.
Po chwili wyruszamy na kolejną wyspę Miniloc. Znajduje się na niej plaża Payong Payong Beach. Od pewnego czasu z rufy łodzi dochodzą nas wspaniałe zapachy. To kucharz gotuje potrawy. Rzucamy kotwicę i okazuje się, że nadeszła pora na obiad. Pomiędzy ławkami na których siedzieliśmy załoga ustawia stoły, a na nich rozkłada dania. Udało się im zrobić na nas wrażenie. Duży tuńczyk, smażone kalmary, krewetki, kawałki grillowanego kurczaka, ryż, sałatki, sosy i owoce. Jest dużo i pysznie. Kwota 100 zł za taką wycieczkę, to naprawdę bardzo rozsądna cena. Objedzeni wskakujemy do wody. Orzeźwieni i najedzeni jesteśmy gotowi na następny punkt programu.
To Secret Lagoon. Gdyby to miejsce nie było tak oblegane przez turystów, to byłoby naprawdę ładne. Przez małą dziurę w skałach przechodzi się do niewielkiej wypełnionej wodą laguny. Otaczają ją ze wszystkich stron wysokie skały. To taka jaskinia bez sufitu. Można się tu dostać tylko przez ten wąski otwór. Do wejścia jest dłuuuga kolejka turystów. Wszyscy stoją w wodzie wokoło otworu, który jest tak wąski, że można tylko albo chodzić, albo wychodzić jedna osoba. Ustalono więc zasadę, że jak wychodzi 10 osób, to 10 wchodzi i tak na zmianę. Odstawszy swoje, dostajemy się do sekretnej dziury. W środku w wodzie o głębokości ok 1 m, która jest mętna i ciepła stoi mały tłum ludzi. Rozmawiają, taplają się, robią sobie selfiki. Nie cieszą nas takie atrakcje, więc szybko opuszczamy to miejsce
Ponownie wsiadamy na łódź i płyniemy już do ostatniej atrakcji dnia dzisiejszego - Big Lagoon. Tu można przesiąść się na kajaki i wpłynąć do laguny tylko w ten sposób. To bardzo piękne miejsce. Woda w kolorze lazurowym wypełnia wąską zatokę, otoczoną wysokimi skałami. Widać jak fale powoli wyżłabiają skałę, która przy samej wodzie staje się węższa niż powyżej linii brzegowej. Spędzamy tu dłuższa chwilę delektując się otaczającą przyrodą. Jedyne co nas zaskakuje w takich miejscach to cisza, Brakuje tu odgłosów ptaków i zwierząt. No i turystów jest też mniej. Można popływać w spokoju. Czas na zwiedzanie się kończy, wracamy więc na łódkę. Cisza w lagunie zostaje zastąpiona dosyć mocnym wiatrem wiejącym od morza. Rozpoczynamy powrót.
Wieje, są spore fale i … prawie wcale nie kołysa. To zasługa bocznych bambusowych odbojników, które trzeszcząc wbijają się mocno w fale, utrzymując łódź płasko na wodzie. Do El Nino przybijamy o 17:00. Wysiadamy, żegnamy się z naszymi współtowarzyszami podróży i idziemy oddać maski. Jesteśmy porządnie wymoczeni. Cały dzień spędziliśmy na i w wodzie. Mimo, że dzień był pochmurny, to jesteśmy spaleni na raka. Tu słońce opala natychmiast i to przez chmury.
Dzień, jak zawsze planujemy zakończyć kolacją. Wracamy do hotelu, żeby się przebrać w suche rzeczy i wyruszamy do centrum w poszukiwaniu jedzonka. Jest już ciemno.
To w sumie nasza pierwsza nocna wyprawa. Miasto wygląda inaczej. Ciemność ukrywa wszechobecny bałagan, a lampki i kolorowe neony podkreślają, to co ładne. Zwiedzamy El Nido w nowej odsłonie. Część ulic wieczorem zamienia się w deptaki. Ruch samochodowy zostaje na nich wstrzymany. Na jednej z nich powstaje nocny Street food. Cała ulic zostaje zastawiona stolikami, a na ustawionych przy nich grillach smażone są owoce morza i inne mięsiwa. Wspaniały zapach lokalnych potraw skusił i nas.
Aleksandra wybrała dużego bassa, ja dwa kalmary. Świeża ryba wylądowała na grillu, a my przy stoliku z piwem San Migel Light. Oczekiwanie upływało nam na podglądaniu tego, co się dzieje wokoło. Turyści i lokalesi zasiadali przy stolikach i głośno rozmawiając delektował się lokalnymi przysmakami. W końcu nasze potrawy wylądowały przed nami. Rozpoczęła się biesiada. Taka duża rybka kosztuje tu 350 peso, czyli ok 30 zł - to niedrogo. Najedzeni wracamy do hotelu. Zmęczeni padamy na łóżka i zasypiamy kamiennym snem. Jest godzina 21:00.